Szare Pelargonie Rozdział I Zbiera się na deszcz

Zbiera się na deszcz  

       Rzecz się ma w pewnym przeciętnym mieście, w przeciętnym kraju, pośród przeciętnie zielonych drzew, kwitnących na wiosnę, jak to każde szanujące się przeciętne drzewo ma w zwyczaju.
Otóż w tym siedlisku przeciętności i szarości mieszkał Ben. Jak przystało na resztę mieszkańców był on obciążony jarzmem okrutnej i bezwzględnej sztampy, która przenikała wszystko i wszystkich w obrębie dobrych kilku lat świetlnych (ograniczamy się bowiem do tej przeciętnej części wszechświata).
          Ben był człowiekiem bezczelnie nieprzeciętnym.  Już jako dziecku zdarzyło mu się w przypływie szaleńczej euforii wyjechać poza kontur w kolorowance. Uśmiechnięty dinozaur został zbezczeszczony przez grubą zieloną szramę ciągnącą się od idealnie czerwonego jęzora po idealnie zielony ogon. Zuchwały występek dziecka sprofanował dotychczas nieskazitelnie wypełnione pola. Stwór z obrazka zdawał się karcić chłopca wzrokiem za taki karygodny brak poczucia estetyki i harmonii. Łypał swoimi złotymi ślepiami w sprawcę zbrodni tak, jakby zaraz miał zionąć ogniem nienawiści.
            Chwilę po tym zjawiła się Mama. Jak zawsze umalowana i wystrojona jakby właśnie wybierała się na galę rozdania ,,Złotych Mioteł” dla najlepszej gospodyni. Ciemne włosy precyzyjnie przycięte i ułożone w misterne fale sięgały jej zawsze do ramion. A trzeba przyznać ,że strzegła tego stanu wyjątkowo rygorystycznie. Rytuał ścinania włosów odbywał się bowiem zawsze 21 dnia każdego miesiąca o 14:00 u Fryzjera najlepszego w mieście i to najlepszego tylko dlatego ,że był jedyny. Na kreacje Mamy składały się: koszula w jednym z jej ulubionych kolorów: ecru, biel lub beż oraz czarna spódnica (ponieważ czarny do wszystkiego pasuje). Na jej chudym palcu dumnie błyszczał złota obrączka, której nigdy nie zdejmowała a która to stała się niemal jej integralną częścią. Bynajmniej. Obrączka nie schodziła z jej palca tylko i wyłącznie z roztargnienia i zapomnienia o jej istnieniu, mimo to osoby z zewnątrz odbierały to jako dowód największego oddania partnerowi i wyznawania ,jakże doniosłych, rodzinnych wartości.
Mama była esencją porządku i harmonii, spokoju i źródłem wszelkiego ładu. Jednocześnie była też niewolnicą własnej skrzywionej psychiki , która nakazywała jej co rano o 6:35 wstać i pantofle z różowymi pomponami, stojące po prawej stronie łóżka zakładać zgodnie z należytym ładem – najpierw prawy , potem lewy. Wewnętrzny nieświadomo-podświadomy głos przypominał jej co wtorek, że czas zrobić pranie, w piątek ,że nadszedł chwalebny dzień mycia okien a sobotnim wieczorem gdy leżała obok Ojca Bena, ten sam głos sygnalizował jej, że należy dać Benowi rodzeństwo, bo dwójka dzieci jest idealna.
Teraz, ta mimowolnie zniewolona dusza, patrzyła z grymasem niezadowolenia na pracę swojego dziwnego dziecka. Osobiście kolorowała szpony i łapy dinozaura i była z nich niesamowicie dumna, wyszła tylko na chwilę by wyłączyć podlewanie ogrodu a gdy wróciła zastała ją taka katastrofa. Wyrwała synowi skalaną niefrasobliwością kolorowankę (obiecując sobie przy tym, że naprawi wyrządzoną przez dziecko szkodę). Wlepiła w Bena błękitne jak kostka toaletowa ,którą co czwartek wrzuca do sedesu i ostre jak noże, które regularnie ostrzy, spojrzenie i kazała mu iść do pokoju i czytać lokalne wiadomości (co było największym możliwym środkiem represyjnym). Ben z pochyloną głową i powłóczystym krokiem skierował się do swojego szarego pokoiku na końcu korytarza zaraz za obrazem buldoga w kapeluszu. Zanim zamknął za sobą drzwi dosłyszał jeszcze naganę ,,Nie garb się!” i to było tyle. Nigdy już nie wychodził poza kontur.
Takich sytuacji było wiele, za wiele, zwykła mawiać Babcia Bena. Chłopiec był postrzegany jako wyjątkowo niesubordynowany: biegał, zadawał pytania, przemycał ciastka przed obiadem oraz, co doprowadzało Babcię do krwawej dyzenterii- miał w zwyczaju zaszywać się w zakamarkach ogrodu i podziwiać różnorodność flory i fauny ,które się w nim kryły. Wracał w pobrudzonym ubraniu i twarzy a wtedy Babcia poważnie się zastanawiała czy nie jest jakimś błędem genetycznym.
Ben rósł ,ale piętno bezczelnie nieprzeciętnego chłopca zostało z nim na zawsze. Jak królewskie znamię, które jednocześnie szpeci ,ale potwierdza wyższość pochodzenia. Był inny i  wszyscy to widzieli, choć starali się lekceważyć. Nie uczył się dobrze, nie umiał pojąć schematowości świata jaki próbują mu wmówić. Nie wierzył w rzeczywistość jaką kreuje jedyna wydawana, lokalna gazeta ,,  Rud  z Bkets” ,której redaktorem naczelnym był najbardziej chytry człowiek jakiego Ben kiedykolwiek spotkał. Był właścicielem wszystkich przedsiębiorstw w miasteczku, z tego też powodu mógł sobie pozwolić na własną działalność redakcyjną. Tak też przez panowanie nad kieszeniami mieszkańców, przeszedł w kontrolę nad ich podatnymi umysłami. Nie. Nie był wyjątkowy. Nie był od nich wszystkich ani trochę nadzwyczajny. Był przeciętnym krwiopijcą-biznesmanem, który miał po prostu parę razy szczęście.
Ben tego szczęścia nigdy nie miał. Można by nawet rzec ,że omijało go ono szerokim łukiem. Chłopak w miarę dorastania zaczął dostrzegać ciążące nad sobą fatum ,ale wszelkie próby złagodzenia ciosów losu, wszelkie uniki a nawet próby adaptacji spełzły na niczym. Tak więc nauczył się być przeciętny ,na tyle na ile było to możliwe. Przywdział ,mimo ciążącego mu na sercu  balastu ciekawości  i fascynacji światem, płaszcz sztampy  i banału. A to wszystko po to by odnaleźć siebie pośród sterty zakłamania, ciemnoty i tandety jakimi karmiło się społeczeństwo.
Ostatecznie Ben znalazł pracę w fabryce globusów. Naklejał na plastikowe kule rysunki kontynentów, mórz, oceanów i wysp. Wyobrażał sobie przy tym jak to też dana kraina musi wyglądać. Starał się poczuć chłodną bryzę morza, widział w myślach ostre, drapieżne szczyty gór, niemal dotykał dzikiej, bujnej trawy. Nie takiej, jaką widział na co dzień, nie idealnie przyciętego trawnika bez ani jednego chwasta. Ben chciał dotknąć czegoś naturalnego, czegoś szczerego.  A to wszystko dopóki nie pojawił się Przełożony i nie zagroził mu wydaleniem z pracy jeśli się nie pośpieszy.  Wiec Ben kleił dalej, skupiając się tym razem na odpowiedniej, jak w wytycznych , grubości nakładanego kleju. Aż pewnego dnia coś się wydarzyło…


Mam nadzieję, że ten sarkastyczno-groteskowy styl przypadł Wam do gustu, proszę o komentarze, które pozwolą mi się zorientować czy kontynuować, czy się dalej nie ośmieszać ^^
Pozdrawiam ☺

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Recenzja- Trzy billboardy za Ebbing, Missouri (2017)

Szare Pelargonie r. VIII Srebrne złoto