Szare Pelargonie r. VIII Srebrne złoto

Nie byli na przechadzce za długo, ale za to długo wystarczająco, ażeby Ben oprowadził Jacka po mieście a ten  wykazał lekceważący stosunek do wizji wycieczki turystycznej. Podczas gdy chłopak trudził się by jak najbardziej obrazowo opisać więźniowi miasteczko w dolinie (a nie było to proste zadanie gdyż znajdowali się w prawdopodobniej najbardziej mdłym miejscu na Ziemi ), jego słuchacz  ostentacyjnie odwracał wzrok od wskazywanego kierunku lub przystawał przy losowym drzewie i kontemplował chwilę pochłonięty tajemniczymi rozważaniami. Ben przywykł już do osobliwych zwyczajów Jacka zatem po kilku karcących spojrzeniach ,które nie odniosły pożądanego rezultatu ,dał sobie spokój i na znak pogardy przedsięwziął protest ciszy, mając nadzieje ,że to skłoni jego towarzysza do poprawy swego haniebnego zachowania. Kiedy i to zawiodło chłopak w miarę mijającego czasu przeobraził się bezwiednie w cichego kompana nocnej wędrówki doceniając magię bezgłosu w mroku uśpionego miasta.
Dotarłszy do drzwi mieszkania po cichu wkradli się do środka i nie zapalając świateł , żeby nie budzić podejrzeń, bez zbędnych czułości pożegnalnych udali się na spoczynek.

Ben obudził się przy stole , obok niego siedział Jack a naprzeciwko nich…Ben. A właściwie sobowtór Bena, który usilnie próbował zbudować domek z kart. Dookoła panowała ciemność, jedynie cienka smuga światła rozpromieniała blat stołu i osoby go zasiadające.
-Gdzie ja jestem? Co się dzieje? To sen?- spytał Ben
-Cicho!- krzyknął jego sfrustrowany bliźniak , biadoląc bo po raz kolejny jego domek z kart się rozpadł
Jack oderwał znużony wzrok od tej sceny ,spojrzał na Bena i szepnął:
-Próbujesz ułożyć domek z kart , nie widzisz?
-Po co?
Jack zrobił gest niewiedzy ramionami i znów zaczął wpatrywać się w pracę sobowtóra
,,Chyba nic mi nie pozostaje, jak czekać…” – pomyślał Ben i tak też uczynił
Czas się dłużył niemiłosiernie, sekundy wydawały się być godzinami a im dłużej trwał cały proceder ,tym bardziej Ben uświadamiał sobie absurd całej sytuacji. Już miał zrzucić karty ze stołu gdy jego sobowtórowi udało się wreszcie postawić parter z kart.
-Jest! Super!- krzyknął Ben ucieszony odskakując od stołu pełen ulgi ,że męka dobiegła końca
Również Jack i sobowtór wymienili między sobą oszczędne uśmiechy triumfu
-To już koniec, tak?- upewniał się Ben przeskakując rozentuzjazmowanym spojrzeniem raz na twarz Jacka a raz na oblicze klona
-Hmmm niby jest, ale…ale zrobię większy- po tych słowach sobowtór zaczął ustawiać kolejne piętro kart. Kolejne i kolejne. Za każdym razem , gdy karty trafiały do rąk sobowtóra, wszyscy obecni przy stole wstrzymywali oddech przerażeni wizją niechybnej katastrofy. Owy irracjonalny humor udzielił się nawet trzeźwo myślącemu Benowi ,który sam nie rozumiał skąd u niego takie przejęcie wobec takiej błahostki.
-Nie rozumiem- szepnął Ben do Jacka- po co to robię?
-Żeby zdobyć pierwsze miejsce
-Męczę się z tym dla jakiegoś medalu?!
-Nie, nie będzie medalu
-To co ,w takim razie ,jest nagrodą?
- Nie ma nagrody
-To, to po co to wszystko? Po co ja to robię?
-Żeby być najlepszym
-A długo jeszcze?
Jack nie odrywając wzroku od budowli dał znak by chłopak przypatrzył się swojemu klonowi .Ben nie był świadomy ,że ten, podczas układania kart ciągle szepce coś pod nosem. Wysilił słuch i dotarły do niego słowa wypowiadane przez jego bliźniaka.
,,Jeszcze jedno piętro. Ostatni raz, potem już koniec”
Powtarzał to w kółko i w kółko, za każdym razem gdy układał nową warstwę z kart. Mały domek przypominał teraz potężny wieżowiec z kilkunastoma piętrami, ale sobowtórowi ciągle było mało. Zachowywał się jak nałogowy hazardzista uzależniony od gry, uzależniony od uczucia ryzyka. Benowi zaczęło szybciej bić serce gdy zrozumiał, że to się nigdy nie skończy, jego sobowtór będzie układał te karty bez końca. Przeraziła go wizja spędzenia wieczności w takich okolicznościach. Wizja w której karmi się nadzieją i czuje niekończącą się trwogę przed porażką. Życie ,w którym byłby popychany z objęć strachu w objęcia fałszywej nadziei wydało mu się tak znajome. Nagle uświadomił sobie ,że to wszystko, cała ta żałosna scena układania domku z kart to nic innego jak alegoria jego własnego, rzeczywistego życia. Zrozumiał. Zrozumiał i to go przeraziło.  Zaczął krzyczeć, na swojego sobowtóra żeby przestał, że to nie jest warte takich wyrzeczeń, że marnuje czas, że sam sobie szkodzi, ale bez skutku. Układanie domku z kart ,coraz wyższego i okazalszego dawało jego klonowi poczucie panowania nad sytuacją, dawało mu to ,czego ludzie pragną a co staje się ich ostateczną zgubą- poczucie władzy. Ale władza to iluzja. Co zatem jest rzeczywistością? Strach. Klon, tak jak i Ben nie miał władzy nad swoim życiem, mógł kierować , decydować ,ale nie miał kontroli nad wszystkim co ono ze sobą niesie. Prawdziwości tej iluzji nadawał strach, strach przed porażką ,którą bezsprzecznie czuli obaj. Chłopak czuł się bezsilny, chciał za wszelką cenę przerwać karykaturalną alegorię jego życia.
Nagle, podczas swojego monologu Ben wcielił się w rolę swojego bliźniaka. Stał na krześle trzymając w rękach dwie karty na szczycie ogromnego domku , wybudowanego przez jego sobowtóra. Zimny pot zstąpił na jego czoło, ręce zaczęły się pocić a jego oddech przyspieszył ,choć starał się go tłumić by nie zburzyć wieżowca z kart. Próbował sobie przetłumaczyć ,że to tylko karty, że to tylko domek z kart, nic znaczącego, ale samoistnie pojawiła się w jego umyśle potrzeba wypełnienia kolejnego piętra. Ben z przerażeniem uświadomił sobie ,że po tym piętrze , będzie chciał budować kolejne i kolejne. Tymczasem przyszło mu postawić dwie karty, tylko te dwie karty teraz się liczyły. Ustawił je, wymierzył i puścił. Nic się nie stało domek stoi. Dumny z siebie Ben sięgnął po kolejne dwie karty, ale upojony poczuciem wygranej i nieuchronnie zbliżającego się zwycięstwa zawadził rękawem o jedna z kart. Cała budowla runęła w miejscu. Nagle było już po wszystkim.
Stali  tak ,przed górą z kart, Jack i Ben.
-Warto było?- spytał Jack, wstał i odszedł w otaczający ich mrok, zostawiając Bena samego z setkami kart.


Ben otworzył oczy. Dookoła panował mrok. Był cały spocony i oddychał ciężko. Następne kilka chwil poświęcił na uświadomienie sobie ,że to wszystko było tylko snem. Który przecież nic nie znaczył, prawda?


               Ahh Wy, ludzie, zdobywcy, geniusze. Władcy mórz i niebios. Samozwańczy kaci i łaskawi darczyńcy. Obłudnicy i aktorzy. Gardząc srebrem wyciągacie ręce ku złotu, zapominając, że szczere chęci i pot pracujących cenniejsze są od okrzyku triumfu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Recenzja- Trzy billboardy za Ebbing, Missouri (2017)

Szare Pelargonie Rozdział I Zbiera się na deszcz