Szare Pelargonie Rozdział IV Furia


   Deszcz nie ustawał a niebo nad kotliną było ciężkie i całkowicie spowite stalowymi chmurami. Czuł jak mimo chłodu na jego czoło zstępuje zimny pot, jak serce bije mocniej, jak krew zaczyna pienić się w żyłach i napierać niebezpiecznie.  Szedł twardo, tym razem nie kontemplując nad pięknem otaczającej go natury. Stawiał kroki jak ktoś kto ucieka- szybko i niepewnie ,potykając się co i raz o nędzną przeszkodę. Ben jednak nie dopuszczał do siebie tej myśli. Tłumaczył sobie, że jego postępowanie jest w pełni uzasadnione, że  robi to, co należy.  Z każdym krokiem ucisk w klatce rósł bardziej i bardziej. Chcąc od niego uciec, przyspieszył kroku. To jednak nie pomogło i chłopak rozpoczął bieg. Galop był niepowstrzymany, pędził między drzewami przeskakując przez zapory lasu, a było ich zadziwiająco wiele. Nie robił przerwy, zbiegał ze wzgórza przy akompaniamencie jęków ostrego wiatru i wrzasku błyskawic rozdzierających niebo jak blizna dziewczęcą twarz. Dyszał ciężko a każdy oddech sprawiał mu niemal fizyczny ból. Był już u podnóża góry, widział blade światło latarni i chodnik. Miał zrobić ostatni sus i wyrwać się z objęć zaborczej, rozwścieczonej flory gdy nagle potknął się o wystający konar i upadł z całym impetem na mokry chodnik. 
Otworzył oczy i usiadł na wilgotnej nawierzchni. Trochę czasu zajęło mu nim przypomniał sobie gdzie jest, co się stało i co miało zaraz nastąpić. Nie był w stanie oszacować ile był nieprzytomny ,ale burza nadal dzierżyła władzę nad nieboskłonem  więc nie mogło to trwać długo. Nagle jego skroń przeszył piekący, łopoczący ból. Gdy sięgnął tam ręką poczuł ciepłą posokę spływającą po jego twarzy. Nie przejął się tym zbytnio- miał ważniejsze rzeczy do zrobienia. Chwiejnym krokiem wstał i skierował się do ostatniego domu przy ulicy Szklanej. 
Niegdyś piękna, zadbana dzielnica przypominała teraz Krainę Chaosu i Spustoszenia. Połamane gałęzie sunęły pędzone wiatrem przez całe uliczki, chodniki i ogródki. Liście tańczyły w przestrzeni kreśląc w powietrzu misterne kształty a deszcz był tak gęsty, że z kropel tworzył się mur, przez który Ben nie był w stanie nic dojrzeć na odległość 3metrów. 
Szedł jednak nieustannie, atakowany przez rozjuszone żywioły. 
Podjął decyzję. Zrobi to, co musi zrobić. A może to, co chce? Nie, nie. Zdecydowanie musi to zrobić, dla społeczeństwa ….i dla siebie. Nie! Nie dla siebie- dla innych.  Myśli szarpały się między sobą bardziej niż rozsierdzone psy. Raz jego kroki były pewniejsze ,a raz przepełnione zwątpieniem obnażały jego wewnętrzne rozdarcie. Odrzucał jednak szybko wszelkie oznaki buntu i szedł w zaparte. Czuł jak zasycha mu w ustach, jak ślina gęstnieje i jak ucisk na klatce piersiowej narasta. Kroczył mozolnie, bez pośpiechu środkiem szerokiej ulicy, którą z obu stron strzegł szereg małych ,przeciętnych domków. 
Dotarł nareszcie pod odpowiedni adres. Stał przed skromnym, białym budynkiem, który wyglądał dokładnie tak samo jak wszystkie inne na tej ulicy. Wyróżniał go tylko nieśmiały napis na lewym skrzydle – UL.SZKLANA 2207/42. Chłopak rozejrzał się dookoła. Nigdy tu nie był. Zaciekawiony nieznanym i niedostępnym dla niego światem rozglądał się dookoła chłonąc upojną myśl o mieszkaniu tutaj. Prze te kilka minut wykreował wizję swojego normalnego, spokojnego życia pośród tych domostw. Dotychczas odtrącany przez społeczeństwo mógł tylko pomarzyć o jej ziszczeniu.  Ale to co zaraz nastąpi ,odmieni wszystko. Nareszcie. Nareszcie otrzyma to o co tak długo walczył, o co tak długo błagał i co udawał, że jest mu niepotrzebne- akceptacja. Jej brak sprawił, że Ben postanowił o niej zapomnieć, udawać, że samotne życie, jakie prowadził, mu wystarczy. Jednak wyparcie to tylko kamuflaż , chroni nas przed krzywymi spojrzeniami ludzi a przede wszystkim chroni nas przed nami samymi. Nabieramy tak wielkiej wprawy w udawaniu, odgrywaniu ról, że sami się na nie nabieramy aż w końcu zapominamy kim jesteśmy naprawdę. Wystarczy tylko jedna dogodna okoliczność a budzą się w nas pierwotne żądze , których głodni doznania dopuszczamy się nikczemnych czynów. Ben był głodny, niemal umierał z pragnienia za przyjaznym spojrzeniem. Jednak potrzebę tą zapełniał fałszywą obojętnością i znudzeniem, ironią i politowaniem wobec tych który go odtrącili. Życie to sztuka adaptacji, pewne potrzeby można zaspokoić ,ale inne pozostaną utajone aż do momentu gdy pojawi się coś ,co je w nas rozbudzi.
Spuścił wzrok na kałużę pod jego nogami. Stał w samym jej środku i miał wrażenie jakby miniaturowe jezioro chciało go pochłonąć. W odbiciu zobaczył w jak bardzo dramatycznym stanie jest. Krew płynęła strumieniem po prawej części twarzy i szyi. Brudne, podrapane od gałęzi oblicze było wykrzywione grymasem niepewności, bólu i strachu. Nie podobało mu się to, co widział. Czemu nie mógł być taki jak inni mieszkańcy? Zawsze zadbany, uporządkowany, piękny. Poczuł narastającą w nim furię a ucisk na klatce przestał dla niego istnieć. Zrobił krok w stronę białych drzwi. 

Puk-puk-puk

Cisza

Ponowił

Cisza

Zaczął uderzać w drzwi z całej siły. Robił to tak mocno, że biała farba zaczęła się ścierać ujawniając pod spodem szare, stare drewno.
Nagle drzwi uchyliły się nieznacznie a przez szparę Ben zobaczył nachmurzony wzrok Burmistrza. Na innego obywatela w takim stanie zareagowałby szerokim otwarciem drzwi, propozycją herbaty ,ciasteczek i noclegu. Ale nie na Bena, był on solą w jego rządzących oczach. Rysą na szkle, której nie miał pretekstu się pozbyć. ,,Już niedługo”- pomyślał Ben- ,,Niedługo będę jednym z was”  Mimo wyraźnej niechęci Burmistrz spytał, posługując się idealnie wyćwiczoną uprzjością:

 -W czym mogę Ci pomóc, chłopcze?

-Muszę coś zgłosić..-zaczął Ben

- Przyznaję, że znalazłeś nieodpowiednią porę na wyznania- jego słowa potwierdził nagłe uderzenie wiatru- Czy to nie może poczekać?

- Ale…

-Jestem pewny, że może- odparł ucinając rozmowę. Już zamykał drzwi gdy Ben zatrzymał je ręką. Władzy się to nie spodobało- Ben, toleruję cię bo muszę- wycedził wściekły przez zaciśnięte zęby-  nie mam jednak  powodu by narażać swojego zdrowia dla osoby tak nieprzewidywalnej. 

Chłopak był tak zszokowany tą jawną dyskryminacją, że nie oponował gdy Burmistrz wyrwał drzwi z jego zaciśniętej dłoni i zamknął je z hukiem. Wszystko stało się tak szybko. Przed chwilą jeszcze Ben widział siebie u jego boku, jako przykładnego obywatela, stojącego na równi z inni. To wszystko, cała nadzieja i wiara ulotniły się tak szybko, ze chłopak nie zdążył się nimi nacieszyć. Ucisk w klatce zaczął narastać ,ale tym razem oznaczał rodzący się w nim atak furii.
Nieprzewidywalny…
Nawet nie zorientował się kiedy zaczął uderzać w drzwi. Dosłownie katował je ciosami, kopał i zdzierał farbę. Klął na nie jakby były przyczyną jego wszystkich nieszczęść i porażek. Pluł, drapał i okładał pięsicami. Nigdy nie czuł się tak bardzo otrącony i samotny, jak w tamtym momencie. Nie zorientował się też kiedy zaczął płakać. Ze smutku, tęsknoty, furii. Drzwi…chciał je zniszczyć, tyle razy zamykano je przed jego nosem, tyle razy kazano je przed nim zaryglować.  Dawał upust swej pasji tak intensywnie ,że teraz  zamiast niegdyś nieskazitelnej bieli drzwi przybrały odcień szkarłatu. 

-Wynoś się odmieńcu ,albo wezwę policję! Oni już wiedzą , co robić z takimi jak Ty!- krzyczał burmistrz z okna

Ben nie zwracał uwago na nawoływania mężczyzny. Walczył z drzwiami dalej a paradoksalnie czuł ,że przegrywa. Jego walka z tym ucieleśnieniem klęski była przegrana. Uświadomił sobie, że on jest przegrany. Co on sobie myślał? Nic nie boli tak bardzo jak utrata nadziei, tym bardziej jeśli nadzieja jest jedyną rzeczą jaką się ma. 
Odmieniec…..- obelga, jak echo, rozbrzmiewała w jego głowie
Atakował niewzruszone wrota najsilniejszymi ciosami  do jakich był zdolny. Przelewał w każdy raz swoją gorycz i rozpacz, furię i strach. Słone łzy spływały mu po policzkach mieszając się z krwią sączącą się z rany. 
Takimi jak ty…..
Nagle przestał. Dyszał z wycieńczenia i złości. Z jego ust wydobywało się ochrypłe sapanie a klatka piersiowa unosiła się i opadała z dużym wysiłkiem. Ale Ben nagle poczuł spokój albowiem zdał sobie sprawę z czegoś, co odmieni jego życie bardziej niż upragniona akceptacja.
Mimo wiatru hulającego po dzielnicy, zrobiło się bardzo cicho. Krzyk, płacz i walka Bena ustały. Miało się wrażenie, że wszyscy czekają- burza, wiatr, flora, co zrobi przygarbiony, zakrwawiony chłopak stojący pod zakatowanymi drzwiami.


-Wynocha!- grzmiący głos Burmistrza przerwał ciszę

Chłopak spojrzał spode łba w stronę mężczyzny. Miał przekrwione i zaczerwienione od płaczu oczy, roztrzepane włosy i pooraną do krwi skórę na rękach. Widział teraz na twarzy Burmistrza przede wszystkim złość, ale zaraz…było coś jeszcze. Czyżby ..strach. Tak, strach. Przed Benem? Ludzie go unikali, gardzili nim i naśmiewali się z niego, ale nikt nigdy się go nie bał. Nowe doznanie orzeźwiło chłopaka ,który puścił w stronę osobnika niepokojący uśmiech. Ben czuł jak w jego ciało wstępuję nowa, tajemnicza siła. Była jak chłodny wiatr w dusznym pokoju, albo deszcz w upał. Oczarowany tym doświadczeniem odwrócił się a uśmiech, który niektórzy mogliby uznać za alarmujący, nie schodził z jego twarzy.

 Szedł powoli a burza wciąż wybijała rytm w Świecie. Ale teraz nawałnica dawała Benowi ukojenie. Łączyła ich furia, gorąca  i namiętna jak pierwszy pocałunek ,a jednak destrukcyjna dla wszystkiego dookoła jak jedno nieuważne słowo.  Rozkoszował się jej pasją i krzyczał razem z nią. Tańczył w jej ramionach. Krople deszczu chłodziły jego rozżarzone ciało ,ale nie były w stanie ostudzić myśli. Czuł jak płonie od wewnątrz i nie mógł się doczekać kiedy ogień zawładnie nim całkowicie.

***
-Masz, rzucił w stronę przygarbionej postaci siedzącej samotnie na kamieniu w lesie- nie możesz chodzić w tych więziennych szmatach.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Recenzja- Trzy billboardy za Ebbing, Missouri (2017)

Szare Pelargonie r. VIII Srebrne złoto

Szare Pelargonie r. VII Tchnienie