Szare Pelargonie Rozdział III Burza
Czynności takie jak mycie żarówek, grabienie
piaskownicy czy przycinanie trawnika nożyczkami nie były bynajmniej
hiperbolizacją a wręcz stanowiły nieodzowny element codzienności każdego
szanującego się mieszkańca Miasteczka w kotlinie. Ben nie pojmował ich fenomenu
i nie poczuwał się do obowiązku spełniania tych absurdalnych standardów.
Tymczasem inni zdawali się popadać w fanatyczną ekstazę po wykonaniu ,którejś z
czynności. Zmuszał się więc do spełniania choć części wymagań, a gdy ktoś mu
towarzyszył, udawało mu się nawet upozorować stan spełnienia i euforii.
Dotarł do pracy o czasie ,ale i tak był ostatni.
Zasada bowiem była prosta- jeżeli praca zaczynała się o godzinie 600 to należało zjawić się o 530,
łamanie tego niespisanego sacrum groziło docinkami, naznaczeniem i ogólnie
rzecz biorąc społeczną degradacją ,ale z faktu ,że pozycja Bena i tak plasowała
się mniej więcej na poziomie runa leśnego , nie przejmował się zbytnio
przestrzeganiem tego przepisu.
Minął wysoką żeliwną bramę i wszedł na teren ponurego zakładu wyrobu globusów.
Budynek był ogromny i nieprzyjazny, otoczony polaną betonu i gruzu. Co chwila
wyjeżdżały z jego paszczy ciężarówki wypełnione po brzegi mikro-światami żeby
zaraz ,jak wygłodniałe lwy, wrócić po więcej. Cały kompleks mógł poszczycić się
nie tylko gabarytami ,ale i imponującym personelem. Ben dzielnie znosił
codzienne krzywe spojrzenia kolegów z pracy i przytyki despotycznego
przełożonego.
Jakaż była jego ulga gdy wychodził ze znienawidzonego
miejsca po kilku godzinach pracy. Nie obchodziły go ostre jak brzytwa, zimne
krople deszczu, słońce chylące się za horyzontem zabierające samolubnie resztkę
światła ze sobą. Zamiast skierować się do miejsca, które zwał odruchowo domem,
ruszył w przeciwną stronę- lasu okalającego kotlinę, piętrzącego się na ostrych
szczytach i stromych zboczach groźnych wzniesień.
Szedł, szedł w deszczu, tak samo dzielnie jak szedł w upał gdy miał 7lat, z
zamiarem ucieczki, tylko tym razem Ben nie chciał uciekać. Chciał odpocząć,
odciąć się choć na chwilkę od odrzucającego go Swiata. Kroczył między wysokimi,
masywnymi sosnami dotykając dobrze już znanej szorstkiej kory. Co jakiś czas
musiał pokonać jakąś przeszkodę w postaci obalonego drzewa i nie raz potykał
się na wilgotnym poszyciu, jednak gałęzie dookoła pomagały mu wrócić do
równowagi. Chłopak pomyślał kiedyś z goryczą ,że flora jest bardziej mu
przyjazna i pomocna niż większość ludzi. Zaraz. Niż wszyscy ludzie. Tak.
Wszyscy. Maszerował więc dalej niewzruszony wzmagającym się wiatrem i groźnie
pomrukującym niebem.
W końcu dotarł do celu swej wędrówki. Większość nagrobków znajdowała się na
północnym krańcu miasta. Zadbane, białe krzyże stały beznamiętnie, zatopione w
zielonym trawniku. Wszystkie takie same, różniące się tylko imieniem i
nazwiskiem na małej pozłacanej tabliczce. Zadbane były nie dzięki uwadze i
zranionej miłości rodziny zmarłego , lecz dzięki Grabarzom, którzy zatrudniani
do opieki nad grobami za sowitą zapłatę dokładali wszelkich starań by
zmarły był zadowolony. Stąd też na wszelkie uroczystości związane z
nieboszczykiem przy krzyżu stał zawsze piękny lampion, postawiony i kupiony ze
szczególnym urojonym pietyzmem. Miał on niejako rekompensować zmarłemu brał
uwagi ze strony tych, których zostawił na Ziemi a jednocześnie dawać żywym
poczucie spełnionego obowiązku, bo przecież zadbali o cześć zmarłego.
Jednak nagrobek przed którym przyszło teraz stać Benowi był zupełnie inny.
Tabliczka nie była pozłacana, bo w ogóle jej nie było. Krzyż nie był biały, bo
jego też brakowało. Na pomnik nagrobny składał się mały zasmucony aniołek,
którego pochylona główka rzewnie spoglądała w przestrzeń. Był w opłakanym
stanie i mimo usilnych prób Bena o przywrócenie mu godności, on uparcie
poddawał się wpływowi czasu. Miał ukruszone ramię, niegdyś biały kamień teraz
skażony był czarnym osadem i zielonym mchem. Na anielskiej twarzyczce, od oka
przez całą długość policzka rozciągało się głębokie pęknięcie , przez co
chłopczyk wyglądał jakby płakał. Ben oczarowany wpatrywał się w ten pięknie
niedoskonały widok i napawał się szczerością wyrazu jaki promieniał z nagrobka.
Smutek. Szczery, przenikliwy, ostry, bezsilny smutek nad stratą. Utrzymywał
istnienie majestatycznego posągu w głębokiej tajemnicy, wiedział bowiem, że
mieszkańcy przemogą swoją niechęć do lasu i zadadzą sobie trud i zniszczą go w
imię szczytnej filozofii doskonałości.
Pochylił się nad drobną postacią by odgarnąć z czoła
liście gdy za swoimi plecami usłyszał pękające gałązki. Zamarł w bezruchu.
Przecież nikt za nim nie szedł. Jeśliby go tu znaleźli przeklęli by go na dobre
a anielska statua została by zniszczona. Odwrócił się powoli na pięcie i
wstrzymał oddech w oczekiwaniu na ruch przybyłego.
Naprzeciwko Bena stał wysoki mężczyzna w obszernym,
znacznie za dużym żółtym kombinezonie. Chłopak wiedział co to za kombinezon,
straszono go nim od dziecka, jego i jego rówieśników ze szkoły.
W jego kierunku wymierzony był ostry nóż a ten który
go dzierżył patrzył na Bena mieszaniną złości, agresji i niedowierzania. Miał
szare, błądzące , niespokojne oczy i potargane, niechlujnie przycięte włosy. Na
jego ostro zarysowanej szczęce widać było nieudolną próbę zgolenia zarostu,
która zostawiła po sobie dość dotkliwe nacięcia, które nie zdążyły się jeszcze
dobrze zagoić.
-Kim ….-zaczął niepewnie Ben, choć nie potrzebował
odpowiedzi
-Co tu robisz? Jest ktoś z tobą?- przerwał mu
pośpiesznie przybyły, zachrypniętym głosem. Zbliżył się przy tym niebezpiecznie
do Bena grożąc mokrym ostrzem.
Chłopak przez chwilę stał porażony widmem utraty życia lecz gdy przybysz
ponaglił go zmniejszeniem dystansu między nimi Ben odzyskał zdolność mowy.
- Sam, jestem sam. Ja tutaj…- zamarł bo nie znał zadawalającej gościa
odpowiedzi
-No!?- ponaglał niecierpliwym głosem chłopaka
-Patrzyłem- wypalił Ben. Ze zdziwieniem zorientował
się, że to prawda. Patrzył. Przychodził tu by popatrzeć, to wszystko.
-Patrzyłeś…-powtórzył słabym głosem pełnym niedowierzania- ..na…- spojrzał na
rzeźbę za Benem- na to?
-Tak- trudno, pomyślał chłopak, najwyżej mężczyzna
uzna go za kogoś niespełna rozumu. To i tak nie miało znaczenia jeśli naprawdę
chciał go zabić.
Mężczyzna z nieufnością zmierzył Bena wzrokiem. Ten natomiast widział tylko nóż
skierowany jego stronę. Przybyły widząc to schował ostrze za pas z przodu
kombinezonu.
-Na co czekasz?- spytał groźnie po chwili- Uciekaj,
naślij na mnie Swoich!- dodał już krzycząc
Łypał na Bena spode łba a krople deszczu
spływały po jego twarzy , jak po obliczu rzeźby za plecami Bena. Chłopak
rzeczywiście myślał o tym by donieść na zbiegłego więźnia. Właśnie. Na co
czekał? Gdyby nasłał odpowiednie służby i zdemaskował ukrywającego się
przestępcę zostałby okrzyknięty bohaterem. Wreszcie! Ludzie zaczęliby się z nim
liczyć. Zaczęliby go szanować. Gdy tak analizował swoje położenie, za i
przeciw. Przybyły wyciągnął z powrotem nóż zza pasa, co od razu skupiło uwagę
chłopaka. Lecz mężczyzna zamiast go użyć, ku uldze Bena, rzucił go w bujne
powicie lasu.
-Dobra- rzekł poddańczo, siadając na głaz pod drzewem-
Idź po Nich. Ja tu poczekam. Nie mam już siły uciekać.- odparł patrząc w przestrzeń
za Benem
Ten, uradowany korzystnym dla niego obrotem
spraw skierował się najpierw powoli, potem trochę pewniej w stronę miasta. W
pewnym momencie, gdy mijał przygarbioną sylwetkę mężczyzny, zobaczył to , co
widział w figurze anioła. Smutek. Tak samo szczery i palący. Zawahał się, potem
zrobił kilka kroków do przodu…..
Przepraszam, że rozdział tak późno dodaję, ale przez całe te 3 tygodnie
myślałam nad tym rozdziałem. Mam nadzieję,że nie na próżno tak się głowiłam ^^
Liczę na opinie i komentarze o tym co myślicie na temat historii Bena ;-)
Komentarze
Prześlij komentarz